1990 rok, ME we Frankfurcie. Doświadczony Wiesław Błach ma walczyć z Turkiem Ayanem o brąz. Wchodzi na matę, a… Turka nie ma. Sędziowie czekają aż w końcu orzekają zwycięstwo Polaka, który schodzi z tatami z medalem. W tym momencie do hali wbiega rywal z trenerami. Ci błagają Błacha, by jednak walczył. Sędzia główny macha, że już nie można. Że przepisy…

– Widząc błagalne miny Turków coś mnie tchnęło i pod wpływem impulsu, wewnętrznej potrzeby, powiedziałem, że nie chcę takiego medalu i albo walczę, albo się go zrzekam. I na całe szczęście wygrałem, lecz po morderczej walce. Ledwo, ledwo, decyzją sędziów, na wskazówki (2:1). Niewiele brakowało, a plułbym sobie w brodę do dziś. Można było pewnie wystąpić wtedy o jakąś nagrodę fair play, ale w związku nikt o tym nie pamiętał Szczycę się jednak tym, jak postąpiłem – opowiada nam Wiesław Błach. Ale skąd to spóźnienie Turka? – Po wcześniejszej walce miał przerwę i pojechał odpocząć w hotelu. Później wsiadł do złego autokaru, który zamiast z powrotem do hali wywiózł go gdzieś indziej – dodaje.

Wspomina również Błach inne ciekawe przypadki. Igrzyska w Atlancie (1996), w wadze ciężkiej olimpijskiego złota miał bronić Gruzin Kakaszwili. – Ale nie bronił, bo w ustalonym terminie nie stanął na wadze. Nie o samo ważenie tam chodziło, mówimy przecież o kat. ciężkiej, była to jednak forma obowiązkowej rejestracji. Cztery lata pracy na marne. Ze złości Gruzin pobił swojego trenera – mówi judoka, obecnie pan doktor i promotor magisterskiej pracy wicemistrza olimpijskiego, wioślarza Pawła Rańdy. Sam Błach olimpijskiego pudła nigdy nie sięgnął, choć może jeszcze doczeka się kiedyś takowej emerytury. Ale teraz już po kolei.

– Czemu judo? Przypadek, kolega z podwórka, jeszcze w Opolu, mnie zaciągnął. Choć zawsze kochałem piłkę nożną, pamiętam jak w turnieju dzikich drużyn dotarliśmy do finału, graliśmy na stadionie Odry Opole, przed jej ligowym meczem, przy jupiterach. A to były czasy Odry mającej nawet mistrza jesieni, Młynarczyka w bramce, Wójcickiego, Masztalera, Adamca – wylicza olimpijczyk. Skoro później stał się agresorem na macie, to musiał zapewne być napastnikiem? – Oczywiście, cały czas. Nie widziałem się na innej pozycji. Do dziś zresztą gram w piłeczkę, mówią, że sobie radzę – zauważa rezolutnie.

Po maturze w opolskim liceum kontynuował Błach naukę na wrocławskiej AWF. Jako junior wywalczył najpierw srebro Spartakiady Młodzieży, później dwukrotnie złoto MPJ, lecz poza granicami kraju zupełnie się w oczy nie rzucał. – Na juniorskich ME rzeczywiście odpadałem w eliminacjach. Przebojem wdarłem się jednak do krajowej czołówki na MP seniorów w 1982 roku. To był mój pierwszy taki start i od razu złoto. W półfinale wygrałem z medalistą olimpijskim z Montrealu, Marianem Tałajem, w finale natomiast z piątym zawodnikiem moskiewskich igrzysk, wrocławianinem Edwardem Alkśninem – pamięta jak dziś. W sumie tych złotych krążków seniorskich MP uzbierał osiem, do tego dwa srebrne i dwa brązowe. Niemal wszystko w kat. 71 kg. Niemal, bo jedno sreberko wyrwał w kat. open, pokonując wówczas ówczesnego mistrza wagi ciężkiej, Marka Pitułę.
By się w tej kat. 71 kg utrzymać, przez większość część kariery musiał zrzucać około 4-5 kg. To niewiele choćby przy katujących się w tym samym celu zapaśnikach, mających i po 10 kg balastu. W 1992 roku sięgnął jednak po PP już w kat. 78 kg. Przejdźmy jednak do olimpijskiej przygody.
– Zacznijmy może od 1984 roku i igrzysk w Los Angeles, na które nie pojechaliśmy. Zastępczy Turniej Przyjaźni zorganizowano w naszej dyscyplinie w Warszawie. I tam zdobyłem brąz, ulegając w półfinale Gruzinowi z ZSRR. Minimalnie, bo po akcji na kokę (koka, yuko, waza-ari, ippon – taka była wówczas gradacja, dziś koki już nie ma – WoK). O trzecie miejsce pokonałem Bułgara – przypomina Błach. Kilku jego kolegów, którzy też sięgnęli wówczas po medal, pobiera dziś olimpijską emeryturę. Choć na stuprocentowych igrzyskach nie występowali ani wcześniej, ani później, nie zdobywali też medali MŚ i ME. Taką samą emeryturę ma też m.in. wrocławski siatkarz Ireneusz Kłos, który w 1984 roku zdobył brąz w analogicznym Turnieju Przyjaźni siatkarzy. Na Kubie. Czego więc brakuje Błachowi? Myślimy o złożeniu pozwu. To przecież nie w porządku, że jedni tę emeryturę mają, a inni jej nie pobierają.

– Ustawę spisano w tak głupi sposób, że emerytura nie należy się tym medalistom, którzy nie byli wcześniej zakwalifikowani do Los Angeles. A mnie na liście zabrakło. Może dlatego, że będąc na zgrupowaniu w Cetniewie uciekliśmy z pochodu pierwszomajowego i zrobiła się afera – zdradza obecny prezes PZJ. Chciał w ten sposób zamanifestować swą polityczną odmienność czy po prostu skok w bok niesfornej młodości to był? Czytaj więcej

żródło: Gazeta Wrocławska