Autor: Krzysztof Świątek
źródło: Tygodnik Solidarność (Opublikowano za zgodą tygodnika.)

Od zera zbudował potęgę „Czarnych” Bytom – klubu, który dziś jest europejską marką. W nim wychował się i odnosił sukcesy dwukrotny mistrz olimpijski Waldemar Legień. Józef Wiśniewski, prezes „Czarnych”, za czasów komuny pozwalał sobie na wieszanie transparentu Solidarności obok napisu „Górnicy zawsze z partią”.

Rok 1980. Karnawał Solidarności. W Bytomiu trwa tradycyjny turniej judo o Złoty Kilof Górniczy, z udziałem wielu ekip zagranicznych, którego organizatorem jest Józef Wiśniewski. Na hali wisi propagandowy transparent z napisem: „Górnicy zawsze z partią”. Do Wiśniewskiego przychodzą działacze Solidarności i pytają, czy mogliby zatknąć gdzieś symbol „S”. – Mówię do nich: Panowie, ja się zajmuję sportem, a nie polityką. Pomóżcie mi w organizacji imprezy, a ja powiem tak – pamięta Józef Wiśniewski, twórca, trener, a dziś prezes klubu „Czarni” Bytom.
Obok wspomnianego baneru wyrażającego jedność górników z partią, pojawia się transparent „S”. – Ludzie tamtej władzy wiedzieli, że sport traktuję czysto, apolitycznie i profesjonalnie. Wyjaśniłem, że Solidarność w tym przypadku potraktowałem jak reklamodawcę. Przyjęli to normalnie, nie czyniąc mi żadnych zarzutów. Nie zgłaszano również pretensji, gdy moi zawodnicy ochraniali przewodniczącego „S” Lecha Wałęsę, będącego z wizytą w Bytomiu. Były to dla nich dwie wyczerpujące noce, w czasie których ochraniali Wałęsę, nocującego w bytomskim hotelu Bristol. Przecież bezpieczeństwa Wałęsie nie gwarantowała milicja, a firm ochroniarskich jeszcze nie było.

Lwowskie korzenie

Urodził się w 1943 roku we Lwowie, ale już dwa lata później jego rodzice musieli emigrować na zachód. Miłość do tego miasta wyssał z mlekiem matki. – Od rodziców przejąłem miłość i tęsknotę do Lwowa, miasta które stanowiło ostoję polskości. W ich wspomnieniach wszystko było tam najlepsze i najpiękniejsze – wspomina Wiśniewski. – Lwowianie oczywiście aż tak by nie tęsknili za swoim miastem, gdyby nie odcięto ich od niego politycznie, ulegając w Jałcie żądaniom Stalina. Niektórzy – jak moi rodzice – przeżyli tam swoją młodość, miłość, okres nauki. Nagle zostali wyalienowani na siłę, na zasadzie: albo jesteście obywatelami Związku Radzieckiego, albo wyjeżdżacie. To ładne słowo „repatrianci”, znaczyło po prostu wygnani. Jeżeli pani Erika Steinbach mówi o wygnaniu Niemców z terenów Śląska, to musi też powiedzieć o wygnaniu Polaków ze Wschodu. Tyle że Polacy nie mieli na sumieniu wywołania II wojny światowej.
W Kluczborku, miasteczku powiatowym na Opolszczyźnie, rozpoczęła się jego przygoda z judo, wtedy postrzeganym jako wyszukana dyscyplina sportu. – Wtedy na 100 zapytanych na ulicy pewnie tylko 10 potrafiłoby odpowiedzieć na pytanie, czym jest judo – przyznaje. – Większość rzeczy w życiu jest dziełem przypadku. Mój starszy kolega, student AWF w Warszawie, który trenował judo i był już mistrzem Polski, założył klub w Kluczborku i zainteresował mnie tą sztuką walki.

Bez żony ani rusz

Judo w Polsce rodziło się w połowie lat 50., głównie w ośrodkach akademickich: Warszawie, Wrocławiu, Gdańsku i Krakowie, gdzie powstały pierwsze kluby. W ’57 roku utworzono Polski Związek Judo. Józef Wiśniewski dołączył później do pierwszej grupy pionierów rozwijających tę dyscyplinę sportu w kraju. Początki były trudne, brakowało sal treningowych do judo, mat i kimon. Znów pomógł mu przypadek, tym razem w postaci pięknej kobiety. Jako lekkoatletka przyjechała do Kluczborka na obóz sportowy swojego klubu. Wpadła panu Józefowi w oko i po roku byli już małżeństwem. Przeprowadził się do Bytomia i zaczął od podstaw tworzyć klub judo w Polsce z prawdziwego zdarzenia. Nie miał gdzie ćwiczyć z zawodnikami, ale mógł korzystać z sali gimnastycznej w szkole, w której wf-u uczyła żona, utytułowana lekkoatletka, wicemistrzyni akademicka świata i wicemistrzyni Polski. W ’69 roku udało się przejąć część malutkiego, pseudo-Domu Sportowca Kopalni Dymitrow przy ul. Łużyckiej. Obiekt został później zmodernizowany. Dziś „Czarni” dysponują kompleksem o powierzchni 2,5 tys. m kw. z własnymi halami judo, siłownią, sauną, salą konferencyjną, pokojami dla gości, japońską restauracją. Nie ma chyba w Polsce drugiej osoby, która przez 45 lat kierowałaby klubem. Kiedy robił pierwsze zapisy, zgłosiło się 60 adeptów tej dyscypliny sportu. Dziś w „Czarnych” trenuje 800 adeptów i zawodników judo.
Józef Wiśniewski: – To nie była piłka nożna, dlatego moja rola nie ograniczała się do trenowania, musiałem organizować klub. A komuna, co by o niej nie mówić, miała to do siebie, że finansowała sport. Choć ja zawsze stroniłem od polityki i jestem zdania, że sport to najczystsza dziedzina życia, w której politycznie nie zdobywa się sukcesów.
Kiedy pytam, czy aby wtedy zostać prezesem sportowego związku lub klubu, nie trzeba było należeć do partii, protestuje. – Wszystko zależało od człowieka. Jeżeli ktoś był działaczem sportowym i chciał się przypodobać władzy, myślał, że jak się zapisze do partii to zyska coś dla swojego klubu czy dla siebie, to tak postępował. Ja nie byłem działaczem partyjnym, nie potrzebowałem nikomu się podlizywać i uzyskiwałem to, co chciałem, bo oni akceptowali dobre działania, wtedy mieli się czym chwalić.
Protestuje też, gdy słyszy opinie, że młodzi nie garną się do sportu. Spośród 800 zawodników „Czarnych”, większość stanowi młodzież i dzieci. Klub przyjmuje już pięciolatki. Kiedy we wrześniu są zapisy, ludzie z Bytomia i okolic walą na ul. Łużycką drzwiami i oknami. Każdego roku jest ok. 200 chętnych. Klubowi trenerzy mają kolosalny problem, by wszystkich przyjąć. – Wyrobiliśmy sobie markę. To tak jak w biznesie, firma musi zyskać uznanie klientów – podkreśla Wiśniewski. – Dziś matka młodego chłopaka mówi do koleżanki: „Wiesz, zapisałabym syna do jakiegoś klubu, żeby był aktywny sportowo”. Koleżanka mówi jej: „To zapisz go na judo”. „No, co ty, żeby mi go połamali”. „Ja zapisałam swojego do «Czarnych», trenuje już od trzech lat i jest bardzo zadowolony”.
Do Bytomia przyjeżdżają rodzice z dziećmi, którzy znaleźliby klub judo bliżej rodzinnej miejscowości. Jednak do „Czarnych” mają zaufanie. Bo Wiśniewski na samym początku wyznaczył sobie cztery cele. Po pierwsze – stawiamy na młodzież, po drugie: wychowujemy przez sport. – Trening ciała jest ważny, ale sport to także szkoła życia, określonych zasad. Przyjmowanie przez wielu trenerów i działaczy reguły: nieważne jak żyjesz, wybaczamy ci wszystko, bo masz wyniki sportowe, to fatalny błąd – uważa. Po trzecie – postawił na rozwój infrastruktury sportowej, dlatego dziś zawodnicy „Czarnych” trenują na obiektach, które są własnością klubu. Dopiero po czwarte – osiągnięcia sportowe, gdyż one powinny wynikać z trzech pierwszych zasad.

26 sekund, czyli wieczność

Taką szkołę w „Czarnych” przeszedł najbardziej utytułowany zawodnik w historii klubu – dwukrotny mistrz olimpijski z Seulu (1988) i Barcelony (1992) Waldemar Legień. Przyszedł do „Czarnych” jako 9-latek, syn pracownika kopalni Centrum (d. Dymitrow), partnera klubu od początku jego istnienia. – Najtrudniej rozmawia się o ludziach normalnych, z którymi nie wiążą się żadne ekscesy. A Legień był zawodnikiem subordynowanym, solidnym. Konsekwentnie dążył do sukcesów i zaczął je osiągać – mówi o dwukrotnym mistrzu olimpijskim Józef Wiśniewski.
Legienia prowadziło w początkach kariery kilku trenerów: Jan Tworgal, Piotr Skwara i Zenon Mościński. W „Czarnych” bowiem zawodnik przechodzi cały cykl szkoleniowy – od dziecka, przez młodzika, juniora, do zawodowca. Jako 18-latek Legień zaczął występować w pierwszym zespole „Czarnych”. – Już wcześniej został dostrzeżony jako wybitny talent. Ale to nie oznaczało, że będzie mistrzem olimpijskim. Jeden sportowiec zawsze wygrywający w Polsce, nigdy nie może osiągnąć sukcesu na międzynarodowej imprezie. Niektórzy, choć wybitni, zatrzymują się na pewnym etapie, także ze względu na kontuzje. Legień miał predyspozycje do robienia wyników, ale cechowała go także ogromna odporność psychiczna.
Całą zawodniczą karierę występował w „Czarnych”. Kiedy został reprezentantem, większość czasu spędzał na obozach kadry narodowej pod opieką trenera Ryszarda Zieniawy, który oszlifował talent Legienia. W ’88 roku w Seulu wychowanek „Czarnych” zdobył pierwsze olimpijskie złoto. Ale nawet ten spektakularny sukces nie zapewnił klubowi czasów miodem i mlekiem płynących. W ’92 roku, niedługo przed igrzyskami w Barcelonie, Solidarność z kopalni Centrum zaczęła ostro występować przeciwko fikcyjnym etatom, na których zatrudnieni byli także zawodnicy „Czarnych”. – Nie chcę mówić, że to było właściwe, ale tę fikcję utrzymywano wtedy w wielu miejscach w Polsce. Jeżeli kopalnia zatrudniała 50 byle jakich sportowców i oni nie pracowali, to wcale nie dziwię się, że to kłuło w oczy górników. Ale potem wylano dziecko z kąpielą, czyli pousuwano wszystkich. To też źle. Należało zrobić porządek i zostawić kilku, którzy na to zasługiwali, byli gwiazdami promującymi np. górnictwo. Tak jak dziś Damian Jonak, walcząc z logiem „S” na plecach, promuje związek.
W trakcie spotkania z dyrektorem kopalni, szef zakładowej „S” Jan Stankiewicz grzmiał, by usunąć pasożytów i sekretarka zadzwoniła po Wiśniewskiego. – Powiedziałem: Panie przewodniczący, kopalnia jest od tego, żeby wydobywała węgiel, a nie od tego, by utrzymywała sportowców. Pan ma zupełną słuszność. Jak pan nie chce, by sportowcy byli utrzymywani przez kopalnię, to od jutra może nie być tego klubu.
Stankiewicz stanowczo zaprotestował, że nie domaga się likwidacji klubu, bo to „bardzo dobrze działający klub”. – Złagodniał, ale jeszcze atakował. Użyłem więc innego argumentu. Jesteśmy w przededniu igrzysk olimpijskich. Nasz zawodnik Waldemar Legień, też zatrudniony na etacie górniczym, wywalczył złoty medal w Seulu i jedzie na kolejną olimpiadę. A Stankiewicz na to: „Legieniem niech się pan nie zasłania, bo on już w Barcelonie nie da sobie rady”. I wtedy nie wytrzymałem: Niech pan o Legienia się nie martwi, w Barcelonie też zdobędzie złoty medal olimpijski. Wypowiedziałem te słowa w zdenerwowaniu, nie pamiętając ich później. Ale zapamiętał je mój rozmówca.
Kiedy Wiśniewski wrócił z igrzysk, czekali już na niego przedstawiciele „S”. Stankiewicz witał go kwiatami, mitygował się, dziękował. Wiśniewki doskonale pamięta finałową walkę w Barcelonie Legienia. – W Seulu walczył spontanicznie, w Barcelonie jak wytrawny lis. Finał był dramatyczny. Na 26 sekund przed końcem drżeliśmy czy jego przeciwnik, Francuz Tayot, czegoś nie wymyśli, mimo że Legień prowadził. Ale 26 sekund w judo to wieczność, można jeszcze zrobić wszystko. Na trybunach zaciskaliśmy zęby, byle wreszcie zadzwonił końcowy gong. A Legień kontrolował czas, był skoncentrowany. Do walk podchodził pragmatycznie, a nie emocjonalnie.

Rzuca linę następnym

Po zakończeniu kariery sportowej Legień objął po Wiśniewskim stanowisko pierwszego trenera „Czarnych”. Pod koniec ’93 roku otrzymał jednak atrakcyjną ofertę z Francji i dziś szkoli francuskich judoków. – Jak mnie ktoś pyta, a nie macie drugiego Legienia? To ja odpowiadam, że Chopina też drugiego w Polsce nie ma. Bo niektórym się wydaje, że „Czarni” będą teraz masowo produkować medalistów olimpijskich. A dwukrotnych mistrzów olimpijskich jest w polskim sporcie niewielu: w boksie – Kulej, w podnoszeniu ciężarów – Baszanowski, w trójskoku – Schmidt. Jedenastu w historii polskiego sportu, którzy powtórzyli złoto na kolejnych igrzyskach olimpijskich.
Jest jednak przekonany, że na przyszłorocznych igrzyskach w Londynie któryś z judoków „Czarnych” sięgnie po olimpijski medal. W gronie pretendentów widzi Roberta Krawczyka, Przemysława Matyjaszka (5. miejsce w Pekinie), Janusza Wojnarowicza, młodego Pawła Zagrodnika oraz Ewę Konieczny. Najbliżej medalu był na igrzyskach w Atenach Krawczyk. Zajął 5. miejsce. Zabrakło mu 4 sekund…
Józef Wiśniewski: – Bardzo dobry zawodnik, ale w sporcie trzeba mieć też szczęście. Zabrakło mu 4 sekund i byłby co najmniej wicemistrzem olimpijskim. Podjął decyzję o ataku i został skontrowany. To był dramat. Spora grupa polskich kibiców już triumfowała i 4 sekundy przed końcem zasłoniła się narodową flagą. Po gongu byli w szoku, nie wiedzieli co się stało.
Kiedy jednak któryś z dziennikarzy krytykował 5. miejsca Krawczyka i Matyjaszka Wiśniewski wypalił: „A pan w rankingu światowych dziennikarzy które miejsce zajmuje?”. Bo łatwo krytykować, a na podium igrzysk są tylko trzy miejsca, a startuje cała światowa czołówka, po 50 zawodników w kategorii wagowej.
Kiedy gratulują mu sukcesów skromnie powtarza, że jest tylko liderem zespołu i sam by nic nie zrobił. Ale zawodnicy wiedzą, co mu zawdzięczają. Najlepiej wyraził to chyba jeden z nich podczas uroczystości z okazji 40-lecia klubu: – Nasz trener, obecny prezes, lubi wspinać się na szczyty. Ale w przeciwieństwie do innych jak już znajdzie się na szczycie, to rzuca linę następnym. Natomiast inni tę linę odcinają, by zostać na szczycie samemu.